O. Tomasz Tyn OP - święty Tomasz XX wieku?

Dodano:
Krzyż, zdjęcie ilustracyjne Źródło: Pixabay
O. Tomasz Tyn OP, czeski dominikanin. Kim był zakonnik, który przeżył na tym świecie niespełna czterdzieści lat, urodzony w 1950 roku, zmarły na samym początku 1990?

Uczestnikiem wielkich przemian? Ojcem Soborowym? Kombatantem XX-wiecznej wiosny ludów, opozycjonistą? Charyzmatycznym założycielem wspólnoty religijnej, jednej z tych, które w jego czasach mnożyły się jak plankton w ciepłych wodach? Bynajmniej, nic z tych rzeczy. Pewnie, gdyby nie proces beatyfikacyjny – nie byłby znany, a ja nie pisałbym tego artykułu. Ty zaś, Drogi Czytelniku, nie czytałbyś tych słów. A jednak, z powodu ojca Tomáša Týna, Ty i ja robimy swoje. On nas motywuje do działania. Dlaczego? Zobaczymy.

Milczący świadek

Bardzo mało znany w Polsce, a przecież niezasłużenie pomijany w dzisiejszych rozmowach o Kościele, które wciąż drżą echem burzliwych lat posoborowych, ojciec Tomáš Týn, czeski dominikanin, należy do tych postaci, które nie krzyczą – lecz trwają w wierności raz odkrytej prawdzie. Jego imię nie pojawia się w podręcznikach, nie towarzyszy mu żadna legenda, a jednak był kimś więcej niż polemistą wśród teologicznych bitew między „progresistami” a „reakcjonistami”, między dziećmi Soboru a jego, mniej lub bardziej surowymi, sędziami. W świecie, w którym jedni chcieli Kościoła nowego, a drudzy Kościoła dawnego, on szukał Kościoła prawdziwego – tego, który jest zawsze, bo zakorzeniony w Tradycji i tradycjach.

Nie był ani buntownikiem, ani strażnikiem muzeum. Był człowiekiem prawdy, który całkowicie uwewnętrznił realizm św. Tomasza z Akwinu i uczynił z niego duchową broń przeciwko dwóm skrajnościom: rozpaczy i naiwności. Tam, gdzie progresiści widzieli postęp, a tradycjonaliści – zagładę, on widział ciągłość: nie w formach, lecz w samej substancji wiary. Rozumiał, że prawdziwa odnowa nie polega na wynalezieniu nowej teologii, lecz na ciągłym czerpaniu ze źródła, które nigdy nie wysycha. Z tej pozycji – cichej, pokornej, a zarazem niezłomnej – patrzył na świat i na Kościół jak na rzeczywistość, w której wszystko przemija, oprócz prawdy.

Światło pośród nocy

Był rok 1950. Europa dopiero zaczynała oddychać po wojnie, a nad Morawami wznosiła się już inna noc – czerwona, ciężka, milcząca. W Brnie przyszedł na świat chłopiec, którego imię – Tomáš Týn – dziś brzmi jak echo tamtego milczenia. Dorastał w świecie, gdzie Bóg miał być zapomniany, a Kościół – unicestwiony. A jednak w tym właśnie świecie rozbłysło światło: wiara jego rodziców, cicha, wierna, niepokonana. W tej wierze został wychowany. Zrozumiał wcześnie, że prawda nie ginie od prześladowań, lecz od zapomnienia. Dlatego w młodości, gdy inni szukali dróg ucieczki, on szukał drogi prawdy – nie nowej, lecz tej, która trwa od wieków. W 1969 roku, wśród wichrów „praskiej wiosny” i zgniecionych nadziei, spotkał dominikanów. Zachwycił go blask ich ideału: modlitwa, studium, kontemplacja i głoszenie Prawdy. Wstąpił do Zakonu Kaznodziejskiego w Niemczech. Klasztor w Walberbergu był wówczas jednym z ważnych ośrodków formacji dominikańskiej w Europie Środkowej. Po pewnym czasie, m.in. z powodu napięć intelektualnych i duchowych (związanych z dominacją rahneryzmu w tamtejszym środowisku), Týn opuścił Walberberg i przeniósł się do Bolonii, gdzie znalazł bardziej tradycyjne i duchowo zwarte środowisko dominikańskie.

Tu trzeba w dwóch zdaniach wspomnieć o tym, co było powodem opuszczenia klasztoru w Niemczech. W czasach, gdy Karl Rahner wyznaczał nurt teologiczny i cieszył się niemal powszechnym zachwytem, ojciec Týn – jeszcze jako młody zakonnik – napisał po łacinie traktat, w którym rozbroił jego błędy z precyzją chirurga. Pokazał w sposób niepodważalny, że przyjęcie antropologii, zwłaszcza rozumienia natury ludzkiej, obecnej w pismach niemieckiego teologa, prowadzi między innymi do sytuacjonizmu w etyce. Nie wiem, czy Jan Paweł II znał jego krytykę, ale niewątpliwie ów młodzieńczy traktat antycypował to, co wiele lat później można było przeczytać w encyklice Veritatis Splendor.

W 1972 roku wyrusza z Niemiec, do Bolonii, do klasztoru, gdzie ówczesny prowincjał, ojciec Enrico Rossetti, wraz z innymi braćmi z Europy, organizował wspólnotę formacyjną dążącą do prawdziwej reformy Zakonu, opartej na nauczaniu Soboru, unikającej zarówno konserwatywnej sztywności, jak i modernistycznych awanturnictw. Pod mądrą inspiracją ojca Rossettiego bolońska wspólnota odnowy przyciągała młodych nie tylko z Włoch, lecz także z wielu krajów Europy, a nawet spoza niej.

W roku 1973 złożył profesję wieczystą, wiążąc się na zawsze z Zakonem. W 1975 roku, w dniu święceń kapłańskich, które przyjmował z rąk papieża Pawła VI, złożył ślub, o którym wiedzieli nieliczni: że ofiaruje swoje życie za wolność Kościoła i ojczyzny, jeśli Bóg zechce – bez rozlewu krwi.

W 1978 uzyskał doktorat z teologii na Papieskim Uniwersytecie św. Tomasza z Akwinu w Rzymie i powrócił, jako wykładowca do klasztoru dominikanów w Bolonii. Gdy w 1989 roku mury komunizmu zaczęły pękać, on gasł w niemieckim Neckargemünd. 1 stycznia 1990 roku, o godzinie 10:30, w domu rodziców odszedł spokojnie do Boga. W tym samym czasie w jego ojczyźnie kończył się komunizm.

Sprawę beatyfikacyjną ojca Tomáša prowadzi Czeska Prowincja Dominikanów, a proces został otwarty w Bolonii w 2006 roku przez kardynała Carla Caffarrę. Rozwija się jego kult. Na grobie tego teologa, przygważdżającego argumentami Karla Rahnera i piszącego filozoficzno-teologiczne traktaty, ludzie zostawiają kwiaty i kartki z modlitwami. Nie dlatego, że był teologiem – ale dlatego, że jego umiłowanie prawdy, która ostatecznie jest Bogiem samym, rodziło miłość do ludzi.

Tradycja jako wierność rzeczywistości

Ojciec Tomáš był tradycjonalistą w sensie ścisłym: nie w znaczeniu przywiązania do form i systemów, lecz w znaczeniu posłuszeństwa prawdzie, która w każdym czasie wymaga odkrywania na nowo. Tradycja nie była dla niego ideologią, lecz wiernością temu, co wiecznotrwałe w zmiennym świecie. Wobec nadużyć posoborowych zachował równowagę i spokój. Odprawiał mszę w rycie dominikańskim, mimo, że wyświęcony był już po reformach liturgicznych ale nie nadawał temu rozgłosu.

Był szanowany w swoim klasztorze i przełożeni nie robili problemu. Akceptował Sobór Watykański II jako dzieło Kościoła, ale odrzucał jego deformacje. W listach do kardynała Josepha Ratzingera podkreślał: „Kościół nie może szukać swego miejsca w świecie, gdyż to on sam jest miejscem, w którym świat ma odnaleźć Boga”.

Metafizyka wolności

W centrum jego myśli znajdował się człowiek i jego natura, bo to w odniesieniu do niej różnicuje się dobro i zło, piękno i brzydota. W tym też był osamotniony w owym czasie, gdy nagle istotne stały się indywidualne odczucia, prywatny punkt widzenia i emocjonalny komfort. Stanowczo sprzeciwiał się systemom, które redukują człowieka do funkcji społecznej lub ekonomicznej. Marksizm, pisał, „odmawia człowiekowi substancjalności, a tym samym pozbawia go wolności”. Jeśli człowiek nie jest bytem, lecz relacją w ramach klasy, nie posiada już własnej godności. Jakże to dziś aktualne, kiedy miazmaty marksizmu uobecnione w poprawności politycznej każą nam podporządkowywać nasze myślenie, w coraz szerszym zakresie, temu, co myśli ogół lub większość.

Każdy „samotnik myśli”, „samotnik czynu” skazany jest na izolację, odsunięcie od centrum życia, na społeczne zapomnienie. Dlatego tak stanowczo sprzeciwiał się systemom, które redukują człowieka do funkcji społecznej lub ekonomicznej. Marksizm, pisał, „odmawia człowiekowi substancjalności, a tym samym pozbawia go wolności”. Wolność – mówił – rodzi się z posłuszeństwa prawdzie, a jej ostatecznym źródłem jest Bóg”. Dlatego zaprzeczenie istnienia Boga jest też uśmierceniem wolności człowieka. Jego sprzeciw wobec komunizmu był zatem metafizyczny, nie polityczny. Nie postulował zastąpienia go przez inny ustrój, nie bronił ustrojów obecnych na Zachodzie, lecz ukazywał prawdę o człowieku, której następstwem jest fakt, że wolność nie jest prawem zewnętrznym, lecz czymś, co płynie ze struktury osobowej, metafizycznej człowieka.

Kryzys teologii bez metafizyki

Na pewno jedną z bolączek naszego czasu – przyczyną nie tylko kryzysów, ale i tego, że nasze spory o sprawy istotne są tak jałowe – jest to, że teologia została pozbawiona filozoficznego rdzenia. Zwłaszcza w epoce Soboru Watykańskiego II i po nim, w imię aggiornamento, dość nonszalancko pozbywano się neoscholastycznych podręczników i komentarzy. Owszem, neoscholastyka bywała skostniała, miała wady programu narzuconego odgórnie, nosiła sznyt urzędniczego nakazu. Ale nie zastąpiła jej żadna inna filozofia, która mogłaby wiernie pełnić funkcję ancillae theologiae. W jej miejsce weszły postkantowskie miazmaty, które doprowadziły do kryzysu teologii, w tym także pastoralnej. Jak pisał ojciec Tyn: „W istocie metafizyka, gdy tylko wyrzucono ją z jej właściwego, rozumowego i spekulatywnego obszaru, została zniszczona, a transcendencję oddano na łaskę i niełaskę dowolnych uczuć”. Dziś aż nadto dobrze znamy tego konsekwencje.

Ojciec Tomáš Týn OP nie był reformatorem, nie był też reakcjonistą. Był realistą – w najgłębszym, filozoficznym sensie. Wiedział, że tylko to, co jest, może być poznane i pokochane. W epoce, która coraz częściej odrzuca realność na rzecz przeżycia, przypominał, że prawda nie rodzi się w nas, lecz my poprzez nią.

Nie był „świętym Tomaszem XX wieku” – ale był jego wiernym uczniem, który na nowo rozpoznał w rzeczywistości blask Bytu. Nie pozostawił ruchu ani manifestu. Zostawił coś cenniejszego i trwalszego zarazem – światło intelektu połączonego z wiarą, światło spokojne, pewne, jedyne, które może rozświetlać mroki współczesnego czasu.

I dlatego – mimo że minęły dekady – jego słowa pozostają aktualne: „Zapomnienie o metafizyce jest nocą, która spadła na współczesną ludzkość”.
A on sam – wciąż cicho, jak w salach wykładowych Studium Dominikańskiego w Bolonii – wskazuje drogę ku świtowi.

Arkadiusz Robaczewski


Źródło: DoRzeczy.pl
Polecamy
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...